Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/259

Ta strona została przepisana.

zasłona, a wówczas migotały w dali niezliczone błyski.
Szeroką, ławą, wszystkiemi drogami i ścieżkami, szło wojsko Teodozyusza.
Fabricyusz, kazawszy się przedniej straży zatrzymać, skierował konia tam, skąd toczyły się najgęstsze kłęby owej mgły. W miarę, jak się do niej zbliżał, rzedniała ona, unosiła się w górę. Od jasnego tła łąk i pól odcinały się ciemne linie, które zaczęły po jakimś czasie przybierać formy wypukłe. Z tumanów kurzu wyłaniały się powoli głowy ludzi i zwierząt.
A głów tych było tak dużo, iż zdawało się, że zdruzgoczą samą liczbą wszelką przeszkodę. Spadną z gwałtownością powodzi w dolinę, zajętą przez Arbogasta i zaleją bałwochwalców.
Inaczej sądził widocznie Fabricyusz, bo chmura troski nie schodziła z jego czoła. Regularny żołnierz nie ufał bezładnym hufcom Hunów, Alanów i Saracenów, a wojewoda rzymski wiedział, że legiony wschodnie zgnuśniały jeszcze więcej od zachodnich. Jedni Gotowie mogliby się w otwartym boju zmierzyć z Frankami, gdyby ich prowadziło oko takiego wodza, jakim był Arbogast.
Na połowie drogi do Aemony zatrzymał się Fabricyusz.
Ze strony przeciwnej nadciągał oddział, złożony z samych trębaczów i chorążych. Wyprzedzała go gromadka mężów, idących pieszo.
Już zdaleka zwracała na siebie uwagę wysoka postać, ubrana od szyi do stóp w suknie barwy szkarłatnej. Płaszcz, tunika, buty nawet były purpurowe.