Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/261

Ta strona została skorygowana.

nie zdjął z szyszaka orlich skrzydeł germańskiego pana i nie przebrał się w tunikę.
Długo milczeli wodzowie. I oni dostrzegli obwarowany obóz Arbogasta, wieże, maszyny polowe, ustawione na nasypach.
— Czeka nas ciężka robota — odezwał się pierwszy Bakuryusz.
— Ten stary wilk okopał się, jak borsuk — rzekł Styliko.
— I żołnierzowi pozwolił wypocząć — wtrącił Gajnas.
Teodozyusz, skrzyżowawszy ręce na piersiach, rozglądał się w położeniu. Góry nie były w tem miejscu ani wysokie, ani strome. Zlewały się one łagodną linią z płaszczyzną, ciągnącą się aż do Akwilei. Przeprawa wojska nie przedstawiała żadnych trudności. Można było spaść w dolinę trzema szerokiemi, wygodnemi przesmykami.
Wodząc wzrokiem wokoło, układał imperator plan bitwy. Jego suchą, wygoloną twarz unieruchomiło skupienie. Był tak swojemi myślami zajęty, że nie słyszał nawet uwag wodzów. Czasem tylko błysnęły duże, czarne oczy żywiej i drgnęły wąskie, zwarte usta.
Nagle sfałdowało się jego wysokie czoło.
— Jowisz? — zapytał, wskazując ręką na białą postać, która świeciła na szczycie góry sąsiedniej.
Wszystkie wierzchołki Alp Julijskich zbezcześcił Flawianus posągami tego demona — odpowiedział Fabricyusz.
Teodozyusz odchrząknął, jakby go coś dusiło. Zwrócił się do swoich podkomendnych i rzekł: