Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/266

Ta strona została przepisana.

Imperatora rzymskiego nie było w dolinie. Eugeniuszowi kazał Arbogast zajad z legionami rzymskiemi poblizkie wzgórze i przypatrywać się z daleka bitwie. Tylko wrazie, gdyby nieprzyjaciel złamał szyk Franków, mieli im Rzymianie przyjść z pomocą.
Ze spokojem siły, która jest pewna zwycięstwa, rozglądał się Arbogast wokoło. Sto większych i mniejszych potyczek wygrał ze swoimi Frankami. Dotąd nie uciekał ani razu z pola krwawego.
Dlaczego miałby uledz dziś wątpliwej potędze przeciwnika? Uczynił przecież wszystko, co mu nakazywało doświadczenie starego wodza. Wybrał doskonałe miejsce, żołnierzowi pozwolił wypocząć, zaopatrzył maszyny w dostateczną ilość pocisków. Wprawdzie przyprowadził z sobą Teodozyusz takie tłumy, jakich nie widziano od czasów Trajana, lecz i on wzmocnił swoje wojsko najemnikami. Przyszli z nim wolni Frankowie i Allemanowie, pożyteczniejsi w boju od Hunów i Saracenów.
Zwyczajem wielkich wodzów Rzymu ustawił swoją piechotę w szyku potrójnym. Gdyby nieprzyjaciel złamał szyk pierwszy, zastąpi go drugi, a bitwę rozstrzygnie w najgorszym razie trzeci. Tak czynili Scypion, Emiliusz i Juliusz Cezar i zwyciężali zawsze.
Arbogast podniósł rękę do góry. Na znak ten wydobyli trybunowie z za pasa woskowane tabliczki.
— Gdyby przednia straż Teodozyusza otworzyła przejście w dolinę, powstrzymają ją łucznicy i procownicy — dyktował Arbogast. — Kopijnicy nie