— Czy rozkazujesz, naczelny wodzu? — zapytał Flawianus półgłosem.
— Naczelnym wodzem Italii jesteś ty. Radzę tylko — odpowiedział Arbogast. — Twój świeży żołnierz nie wytrzyma pierwszego uderzenia nieprzyjaciela. Szkoda krwi tych biedaków, dla których kądziel byłaby odpowiedniejszą od miecza.
Usta Flawiana drgęły[1] boleśnie.
— Jeśli nie nalegasz, pozwól mi być nieposłusznym — rzekł. — W boju za starych bogów Rzymu powinni Rzymianie ginąć pierwsi.
— Gdyby ginęli... Ale oni pierzchną.
— Królu!
Z wyrzutem spojrzał Rzymianin na barbarzyńcę.
Arbogast wzruszył ramionami.
— Nie obrazić cię chciałem, lecz ocalić — mówił. — Czyń, co uważasz za swój obowiązek, jak ja uczynię, co do mnie należy. Pamiętaj jednak, iż nie liczę bynajmniej na twoją pomoc. Możesz się w każdej chwili cofnąć.
Kiedy się Arbogast oddalił, zasłonił Flawianus głowę płaszczem i pochylił się nad ołtarzom. Gdyby mu obecność świty nie nakazywała spokoju, byłby się rzucił na ziemię i wylał w głośnej skardze cały żal, nagromadzony w sercu.
Od dwóch miesięcy doznawał samych tylko upokorzeń i zawodów, urągających jego dumie rzymskiej. Ochotnik Italii padał w drodze, uciekał nocą, przy okopach nie chciał pracować, ćwiczenia odbywał leniwie. Karany, groził setnikom zemstą.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – drgnęły.