Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/269

Ta strona została przepisana.

Flawianus już się nie łudził. Naród, który nie umie poprzeć swej woli siłą, stracił prawo do przodowania.
Rozumiał to Rzymianin, syn wojny i trzeźwości.
— Jeśli postanowiono w waszej razie o niewdzięczni bogowie! — szeptał Flawianus — abyśmy ustąpili nowym ludom berła nad światem, pozwólcie nam przynajmniej zejść z widowni dziejów bez hańby. Bądźcie na nas jeszcze raz, ostatni raz łaskawi i dajcie nam zgon zaszczytny.
Przycisnął ręce do piersi.
— Oszczędźcie ludowi swojemu pośmiewiska barbarzyńców, o bogowie Rzymu! — prosił gorąco, całą zrozpaczoną, zdeptaną duszą patryoty.
Do ołtarza przystąpił Galeryusz.
— Z góry idą szmery podejrzane, wodzu — rzekł.
Flawianus odrzucił z głowy zasłonę.
Chociaż słońce stało już dawno nad doliną, nie zdradzał dotąd żaden szelest blizkiego nieprzyjaciela, rozłożonego od dwóch dni z drugiej strony Alp Julijskich.
Góry, owiane błękitnawą, przejrzystą mgłą, leżały takie ciche, senne, jak gdyby się rozkoszowały ciepłem i blaskiem dnia pogodnego. Najlżejszy wietrzyk nie kołysał wierzchołkami jodeł.
Z głębi wąwozu, którego strzegł oddział środkowy dzieci Italii, napływał teraz przeciągły świst, zmieszany z niewyraźnemi odgłosami.
— Flawianus skinął na trębaczów.
— Rogi bawole! — rozkazał.