Ponure dźwięki odbiły się od ściany gór i rozlały się w dolinie. Z dwóch stron, od zachodu i północy, odpowiadało im echo coraz dalsze, słabsze.
Flawianus jechał wolno przed frontem wojska, ustawionego tak samo, jak Frankowie Arbogasta. Tylko z tylu, tuż za ostatnim szeregiem, rozwinęła się konnica regularna.
— Tysiąc lat chwały i zwycięstw patrzy na was, Rzymianie! wołał Flawianus.
Chorążowie nieśli przed nim posągi Jowisza i Herkulesa, muzyka grała pieśń Italii.
W wąwozie rosła wrzawa przeraźliwa. Świstało tam, wyło, jakby się ogromne stado dzikich zwierząt zbliżało.
Ochotnicy spoglądali po sobie. Po raz pierwszy w życiu mieli się potykać ze śmiercią, zdrowi, młodzi.
— Taki jesteś blady! — szeptał sąsiad do sąsiada.
— I ty — i ty...
Flawianus zajął swoje stanowisko pomiędzy piechotą i jazdą. Zapomniał o swoich troskach i zwątpieniach. Słyszał nadchodzącego wroga. Kie było już czasu do skargi i modlitwy.
Na progu wąwozu ukazało się kilku jeźdźców. Siedzieli na drobnych koniach z rozczochranemi grzywami. Czarne, kose oczy świeciły na tle ich żółtych, gęstym włosem porosłych twarzy. Na głowie mieli czapki baranie, na ramionach płaszcze skórzane.
Flawianus zawołał:
— Baczność!
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/270
Ta strona została przepisana.