mierzów, szermierze wciskali się pomiędzy odwodowych.
A trzy ogromne, żelazne tarany zbliżały się w całym rozpędzie. Stękała ziemia, brzączała[1] zbroja, parskały konie.
Daremnie napominała komenda, rozkazywały trąbki. Ochotnik, porażony strachem, zbijał się w gromadę, jak owce spłoszone.
W trzech miejscach uderzyli Saracenowie równocześnie w czworobok rzymski. Szyk pierwszy złamał się bez żadnego oporu, drugi zachwiał się, poplątał. Tylko trzeci, oparty o jazdę regularną, stał w porządku.
Ale już dzwoniły miecze Saracenów. Spadały z góry na piechotę rzymską, otwierały jednem cięciem skórzane szyszaki i napierśniki.
— Uciekaj, kto może! — zajęczał głos przerażony!
— Uciekaj! — podjęły głosy inne.
— Uciekaj! — rozlał się wokoło okrzyk trwogi.
I rzucał ochotnik broń, puklerz i podawał nieprzyjacielowi tył, tłocząc się na szyk trzeci.
Zamilkły trąbki naczelnego wodza, ustała komenda trybunów. Klątwy setników mieszały się z wrzawą żołnierza.
Lęk tchórzów udzielił się odważnym. Rozprzęgły się ostatnie, zwarte szeregi, prysł łańcuch jazdy regularnej.
W bezładnym popłochu uchodziły dzieci Italii z pola walki.
Nie ścigał ich Fabricyusz, wykonał bowiem, co mu rozkazano. Otworzył bramy Alp Julijskich,
- ↑ Błąd w druku; powinno być – brzęczała.