Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/274

Ta strona została przepisana.

oczyścił drogę dla Gotów, przeto zatrzymał Saracenów i czekał na sygnały Gajnasa, który wychylał się właśnie z wąwozu.
Lecz Hunowie chciwi łatwego łupu, uganiali się za Rzymianami.
Flawiana poniósł koń, porwany falą ludzką.
Kiedy starzec zdołał opanować wystraszone zwierzę, był już daleko od miejsca porażki.
Spojrzał na prawo, na lewo. I tu i tam uciekali obrońcy bogów narodowych. I dwa drugie oddziały uległy temu samemu losowi co pierwszy.
Obok siebie widział Flawianus tylko kilku młodych patrycyuszów, należących do jego świty.
— Zanieście Arbogastowi wiadomość o naszej hańbie — wyrzekł głosem złamanym.
— Nie opuścimy cię, wodzu! — odpowiedzieli patrycyusze.
— W daleką idę drogę.
— Zginiemy z tobą, wodzu.
Flawianus splótł ręce na karku konia i zwiesił głowę.
Runęły wszystkie jego nadzieje, zapadła się świątynia sławy rzymskiej, zdruzgotana jednem pchnięciem silnej ręki, jak krucha lepianka nędzarza. Już się ta świątynia nie podniesie nigdy, nigdy... Porysowały ją wichry, strawiły wieki burz; starość nachyliła ją do ziemi.
Daremnie usiłowali patryoci rozbudzić dawną cnotę Kwirytów, dźwignąć to, co upadało, ożywić, co zamierało.
Flawianowi zdawało się, że słyszy za sobą urągliwy śmiech barbarzyńców.