— Gdyby ginęli... Ale oni pierzchną... — drwiły nowe ludy.
Zamknięte powieki Flawiana nabrzmiały łzami. Dwie duże, zimne krople stoczyły się wolno po twarzy ostatniego wodza pogańskiego Rzymu.
W tej okrutnej godzinie oświecił duszę patryoty płomień pełnej świadomości. Wiedział teraz, że się łudził, że chciał tchnąć w zwiędłego starca życie młodości.
I nagle spadła z oczu Rzymianina zasłona, nie pozwalająca mu dotąd spojrzeć w przyszłość.
Od lat czterystu blizko ryło się chrześciaństwo z cierpliwością kreta pod gmachem urządzeń społecznych grecko-rzymskiego świata. Prześladowane, wzgardzone, zepchnięte do motłochu, posuwało się wolno naprzód, zdobywało sobie poświęceniem i męstwem jedną piędź ziemi rzymskiej po drugiej, z każdem pokoleniem silniejsze, z każdem stuleciem pewniejsze siebie, dumniejsze. Ogarnęło ono już cały wschód, na zachodzie oderwało od bogów narodowych serca niezliczone, wdarło się do ciemnych lasów barbarzyńców... Opierały mu się tylko Italia i Grecya.
Grecya była od kilku wieków przekupniem, histryonem, muzykantem i retorem ludów cywilizowanych, a Italia?...
Pierś Flawiana podniosło westchnienie.
Bez walki oddała Italia swoje sztandary w ręce barbarzyńców. Naród, który zapomniał, jak się umiera dla chwały, zepchnął się sam z tronu przodków. Tylko pogarda śmierci i dóbr tej ziemi, tylko
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/275
Ta strona została przepisana.