ciężonym. Za nim postępowała lśniąca świta przybocznej straży naczelnego wodza i tłum trębaczów z lwiemi pyskami na głowach.
Przebiegł w pełnym galopie cały front. Nie przemawiał do żołnierza, nie zagrzewał go słowem do męstwa. Chciał tylko swoją obecnością przypomnieć wojsku, że czuwa nad jego bezpieczeństwem.
Tam, gdzie stał oddział, zasłużony w dawniejszych bojach, zatrzymywał się i schylał miecz na znak pamięci i uznania. Niemy hołd słynnego wodza działał skuteczniej od najgorętszej mowy. Żołnierz rumienił się z radości i dziękował królowi spojrzeniem wiernego psa.
Arbogast, odbywszy ostatni przegląd, wrócił na swoje stanowisko. Z wysokiego nasypu, znajdującego się na samym środku pomiędzy piechotą frankońską i jazdą Gallii, ogarniał wzrokiem wygodnie całe pole.
Nad doliną, pełną dotąd szmerów i odgłosów, powiała cisza. Gotowie stali bezruchu, Frankowie klęczeli w głębokiem milczeniu. Już nie dowcipkowali. Wytężywszy słuch, czekali na sygnał z zapartym oddechem.
Z trzech stron spoglądały na uzbrojone narody góry, niezmiennie senne, leniwe, spowite w błękitnawe mgły. Zdawało się, że i one odczuwały ważność chwili.
Jak maki polne nad łanem zboża, kołysały się nad wojskiem Arbogasta czerwone proporce piechoty rzymskiej. Tu i owdzie błyszczał złoty orzeł lub świecił biały posąg Jowisza.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/279
Ta strona została przepisana.