Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/281

Ta strona została przepisana.

drza drżały, usta zwarły się, krogulczy nos zagiął się jeszcze więcej.
Z równiny dochodził już wyraźnie szczęk oręża.
— Kusze! — zawołał Arbogast.
Przenikliwy głos trąbek podał rozkaz wodza najbliższym tubom. Biegły jasne dźwięki na prawo i lewo, a w ślad za niemi zaskrzypiały maszyny.
Grad kamieni posypał się ponad głowami Franków na Gotów. Trzaskały tarcze, kruszyły się miecze; ludzie i konie padali jak piorunem rażeni.
Bez komendy podniosła piechota Gajnasa tarcze, tworząc nad sobą dach. Lecz odłamy skał były tak duże i wypadały z maszyn z taką siłą, że druzgotały nawet zbroje żelazne.
Wiedział o tem Gajnas.
— Spieszcie się, spieszcie! — wzywały jego trąbki.
Wśród nieustającego ani na chwilę gradu pocisków, szli Gotowie zdwojonym krokiem do szturmu. Kusze Arbogasta rwały ich szeregi, a oni posuwali się naprzód, silniejsi od śmierci.
Teraz zatrzymały ich sygnały wodza.
Stanęli... Wróg był tuż przed nimi...
Na kilka sekund uczyniła się znów duszna, ciężka cisza, potem zadzwoniło powietrze, jakby miliony os, pszczół i komarów potrąciły o struny olbrzymiej harfy.
Słońce przesłoniła gęsta siatka. Łucznicy i procownicy rozpoczęli z obu stron krwawą robotę.
Krzyżowały się strzały, świszczały małe, okrągłe kamienie, a z góry lał się na Gotów deszcz straszliwy, spadający z głuchym łoskotem na tarcze dalszych szyków.