Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/287

Ta strona została przepisana.

cząć. Gdy się rany Gotów zabliźnią, będzie dosyć czasu na odwet. Wrócimy za rok, za dwa, z nowemi, świeżemi siłami i pomścimy dzień dzisiejszy.
— A ty, Gajnas? — zapytał Teodozyusz.
— Kupiłeś nasze miecze na wyprawę przeciw Eugeniuszowi — odparł wódz Gotów. — Twoją rzeczą rozkazywać, naszą dotrzymać umowy, choćby ani jedna noga gocka nie wyszła z tych gór przeklętych.
Teodozyusz milczał. Po dłuższej przerwie rzekł:
— Zostawcie mnie samego.
Gdy wodzowie opuścili namiot, zerwał się z krzesła i zawołał z wściekłością:
— Gdzie byłeś, Chrystusie? Wszakże ten stary wilk dusił Twoją owczarnię? Twoi to wyznawcy ginęli pod Twoimi znakami, a Ty?...
Zaklął bluźnierczo.
Jego twarz drgała, jak wówczas, kiedy mu Alaryk groził.
— Uczyli mnie biskupi, iż jesteś potężniejszym od Jowisza, Marsa i wszystkich bogów Olimpu. Gdzie Twoja potęga, Twoja moc, Twoja sprawiedliwość? Wmawiał we mnie Ambrozyusz, iż będziesz ze mną. Nie widzę Cię, nie słyszę, nie czuję. Wiecznie-li będziesz Bogiem nędzarzów i tchórzów, liżących z pokorą niewolników stopy bałwochwalców? Daj mi znak Twojej wszechmocy, abym mógł w Ciebie...
Urwał... zbladł.
Ujął głowę w dłonie i zawodził drżącym głosem skruchy:
— Odpuść mi, Panie. Przebacz zrozpaczonemu gniew bezbożny, nie pamiętaj mi bluźnierstwa, albowiem Ty wiesz, iż nic dla siebie pragnę zwycię-