Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/289

Ta strona została przepisana.

rękę zaczepić. Zsuwał się w ciemną otchłań, tracił przytomność.
On znał Arbogasta dobrze. Mściwy Frank, podrażniony w tem, co uważał za swoje prawo, nie zatrzyma się w połowie drogi. Gdy zwycięży, zburzy dzieło imperatorów chrześciańskich, choćby dlatego, żeby jemu dokuczyć.
Dawny porządek miałby znów zapanować w prefekturach zachodnich? Poganie mieliby znów urągać Chrystusowi swojemi gusłami?
Na samą myśl o tem wspinała się żarliwa wiara Teodozyusza, szalała jego namiętna krew hiszpańska.
— To być nie może, być niepowinno nigdy, nigdy — powtarzał, biegając po namiocie. — Gdzie byłeś, Chrystusie? Odpuść mi... Dlaczego?... Zmiłuj się... O, o, o... Moja wina, moja wina, moja wielka wina.
Rzucił się na kobierzec i zaczął się modlić słowem urwanem.
Nie prosił dla siebie. Chociażby nawet Arbogast oderwał od cesarstwa prefektury zachodnie, zostałoby jeszcze dla niego tyle ziem i ludów, iż nie przestałby być władcą potężnym.
Nie pragnął już zresztą blasków doczesnych. Spędziwszy prawie całe życie na koniu, w obozie, pod gradem pocisków, znużył się ciągłym bojem, rozlewem krwi, wrzawą wojny. Chciał ostatnie dni swoje poświęcić Bogu, zdala od spraw państwa. Wszakże przepowiedział mu pustelnik Jan zgon przedwczesny.