mi nic nie zmieniło. Człowiek ubiegał się o dobra doczesne, kłamał, kradł, oszukiwał, dopuszczał się dla zaspokojenia swoich pożądliwości zbrodni, nienawidził bliźniego — chciwy, okrutny, bezwzględny. Prawdziwych chrześcian było tak mało, iż ginęli w tłumie drapieżnych zwierząt, pożerających się nawzajem.
Im więcej się Fabricyusz zagłębiał w świętych księgach i porównywał ich wskazówki z czynami, na które patrzał codziennie, tem więcej brzydło mu jego otoczenie dotychczasowe. Rozdźwięk między wiarą a życiem upokarzał jego żarliwość chrześciańską. Wszakżeż nie wykonywał on sam przykazań swojego Boga, chociaż zdawało mu się, iż jest Jego dzieckiem wybranem.
I dopiero teraz rozumiał skargę Syrycyusza, wyrzuty komesa Walensa i napomnienia Ambrozyusza. Nie był chrześcianinem, jak nie był nim żaden z jego towarzyszów; nie miłował Chrystusa, nie wysługiwał sobie niczem żywota wiecznego. Kochał tylko siebie, swoje namiętności.
Równocześnie ze świadomością własnej winy, rosła w nim pobłażliwość dla cudzych błędów i cześć dla cnót ludzkich w ogóle. Pragnął, jak dawniej, zwycięstwa Krzyża i wierzył, iż tylko nauka Chrystusa otwiera bramy niebieskie, jedynie prawdziwa, Boska, nieśmiertelna, lecz nie zamykał już oczu na zalety pogan. W oświetleniu szerszych, sprawidliwszych[1] poglądów, przedstawiali mu się ostatni Rzymianie zupełnie inaczej, aniżeli wówczas, kiedy patrzał na nich przez zasłonę nienawiści. O ileż wyżej od wielu gorliwych chrześcian stali ci straceńcy wiel-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – sprawiedliwszych.