Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/296

Ta strona została przepisana.

— Czy Twoja Znakomitość pójdzie dalej pieszo? — odezwał się jeden ze szpiegów. — Jesteśmy na dole.
Takie ciemności zalegały dolinę, iż nie było widać nic na odległość kilku kroków.
Fabricyusz, zwinąwszy ręce w trąbkę, przyłożył je do ust i krzyknął:
— Saules!
— Tu, wojewodo! — odpowiedział w głuszy nocnej ktoś po gocku.
Po chwili stanęła obok Fabricyusza wysoka postać, z turzemi rogami na głowie.
— Wszystko w porządku? — spytał Fabricyusz setnika.
— Nieprzyjaciel nie przysunął się dotąd bliżej.
— Daj mi swojego konia.
W dali migotał długi łańcuch czerwonawych światełek, sypiących od czasu do czasu iskrami.
Ku tym światełkom zwrócił się Fabricyusz. Kiedy się do nich zbliżył, zatrzymał go głos groźny:
— Kto tam?
— Wojewoda Winfridus Fabricyusz przybywa ze słowem pokoju i przyjaźni do wojewody Arbitria! — zawołał.
Dwóch jeźdźców wychyliło się z ciemności. Jeden z nich podniósł latarkę i przypatrywał mu się uważnie.
— Prowadź! — rzucił krótko towarzyszowi.
Gromadami, zawinięci w płaszcze, leżeli Gallowie na gołej ziemi, śpiąc twardym snem żołnierza, znużonego całodziennem czuwaniem. W środku obozu, przed niedopalonem jeszcze ogniskiem, siedział