Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/297

Ta strona została przepisana.

Arbitrio w pełnej zbroi na przewróconym wiadrze. Oparł głowę na dłoniach, łokcie; na kolanach i drzemał.
Zbudził go szelest kroków.
— Czego tam? — mruknął, przecierając oczy.
— Winfridus? — rzekł zdziwiony, poznawszy Fabricyusza. — A ty skąd i po co?
— Przyjaciele mają zwyczaj odwiedzać przyjaciół — odpowiedział Fabricyusz.
Arbitrio uśmiechnął się znacząco.
— Wybrałeś dobrą porę i dobre miejsce do odwiedzin — mówił. — Oddal się! — rozkazał żołnierzowi, który przyprowadził niezwykłego gościa.
Kiedy został sam z Fabricyuszem, rzekł głosem stłumionym:
— Z czem przychodzisz? Czas mój mierzony. Wiem, że służysz u Teodozyusza. Widziałem cię dziś na polu.
Fabricyusz nachylił się do niego.
— Przychodzę cię zapytać, czy dobrodziejstwa Arbogasta zatarły już pamięć zniewagi?...
Nie dokończył, Arbitrio bowiem spojrzał na niego z taką wściekłością, że przyłożył rękę do miecza.
Przez jakiś czas milczał wojewoda Gallii, przygryzając dolną wargę, potem rzekł:
— Przysłał cię Teodozyusz? Czego chce odemnie?
Zamiast odpowiedzi, podał mu Fabricyusz woskowaną tabliczkę.
Długo odczytywał Arbitrio pismo cesarskie. Jego czoło fałdowało się, ręka targała brodę.