— Czy to wszystko?
— Twoich trybunów ozdobi Teodozyusz złotemi łańcuchami, twoich żołnierzów zasypie pieniędzmi. Ty wiesz, że imperator potrafi być hojnym.
Powtórnie zamilkli dawni towarzysze broni. Arbitrio patrzał przed siebie, w krwawy blask ogniska.
— Co mam powiedzieć Teodozyuszowi? — spytał szeptem.
Arbitrio obejrzał się ostrożnie.
— Nie wiem — nie zależy to tylko odemnie — zobaczę jutro — mamy dość czasu do rana — mówił szybko. — A teraz wracaj do swoich — mógłby nas kto podsłuchać. Do widzenia z tamtej strony gór.
Klasnął w dłonie.
— Przeprowadź wojewodę do ostatnich straży! — rozkazał żołnierzowi.
Jeszcze mgły poranne wisiały nad doliną, kiedy się nazajutrz oba wojska szykowały do nowej rozprawy.
Nad wschodnim pasmem Alp stało duże, czerwone słońce, obwiedzione aureolą pomarańczową.
— Będziemy mieli dzień wietrzny — mówił Arbogast do swego otoczenia.
— Przewiew ochłodzi powietrze — odezwał się stary komes Bauto. — Wczoraj było trochę zagorąco. Żołnierz mdlał pod koniec roboty.
Mgły rzedniały, opadały wolno, skraplając się na trawach i listkach drzew. Z gór kurzyło się, jakby się w głębiach lasów paliły ukryte ogniska. Z po-