za Alp wysuwały się czarne chmury, które ogarniały szybko cały wschodni skraj nieba.
— Zanosi się na burzę. Trzeba się spieszyć — rzekł Arbogast.
— Przed południem będziemy gotowi odparł Bauto. — Tej hałastrze gockiej należy się już niewiele, a o reszcie nie warto nawet myśleć.
— Żeby się tylko Arbitrio ukazał w chwili właściwej na polu.
— Nie spóźni się. Był on zawsze czujny. A choćby się spóźnił, damy sobie i bez niego radę. Nie frasujcie się, królu. Bóg wojny poszedłby z rozpaczy na służbę do starej, bezzębnej baby, gdyby nas te byki miały przepędzić przez góry. Jeszcze nie oglądał żaden nieprzyjaciel pleców ludu frankońskiego.
Mgły opadły. Małe, blade słońce przebijało przez chmury, odsłaniając całą równinę.
— Czy widzisz go? — spytał Arbogast.
Wzrok Bauta szukał jakiś czas za kierunkiem ręki króla, wyciągniętej ku prawemu skrzydłu wojska chrześciańskiego.
Widzę. Boi się, kiedy zeszedł sam w dolinę. Tęgi z niego żołnierz, ale nie z nami.
W oddali, na szarem tle piechoty gockiej świecił złoty rycerz, otoczony liczną świtą. Jechał przed frontem, zatrzymywał się, mówił coś widocznie, bo odpowiadały mu okrzyki.
Arbogast uśmiechnął się pogardliwie.
— Ci Rzymianie gadają ciągle — drwił. — Gadaj sobie, Teodozyuszu, a ja będę bił. Zobaczymy, kto kogo przegada.
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/299
Ta strona została przepisana.