Wtem odezwały się z tamtej strony rogi bawole.
— Baczność! — rozkazał Arbogast.
— Baczność! — zadzwoniły trąbki i tuby.
— Baczność! — podjęły góry, lasy, echa.
Gajnas zbliżał się z Gotami.
I powtórzyło się znów wczorajsze widowisko.
Ze zdwojoną gwałtownością rzucili się Gotowie na Franków, ze zdwojonym spokojem odparli Frankowie Gotów. Dwa razy wracał Gajnas na plac bitwy, dwa razy zepchnął go z niego Arbogast.
Jak burza łamały kusze Franków szyki Gotów, jak pioruny uderzały ich miecze. Gdzie się łucznik zmierzył, tam trafił, gdzie szermierz stanął, tam otwierał się w żywym murze wyłom.
Gajnas wziął sam sztandar, jego wojewodowie walczyli i ginęli pospołu z szeregowcem, setnicy bili z tyłu uciekających laskami...
Nic nie pomogło...
Arbogast posuwał się ciągle naprzód, a jego wolni Frankowie i Allemanowie zachodzili z prawego i lewego skrzydła, aby wycisnąć resztę życia z krwawego ciała wojska chrześciańskiego.
Na połowie doliny zatrzymał się. Niech spracowany żołnierz wytchnie, niech nabierze sił do ostatniego pchnięcia. Już się hardy wróg nie wyślizgnie z jego strasznego uścisku, bo u podnóża gór rozwijali się właśnie Gallowie Arbitria.
Czujny wojewoda nie spóźnił się. Nadszedł w samą porę.
Widział Teodozyusz, że go Arbogast zewsząd otoczył, że go żadna potęga ludzka nie wydobędzie
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/300
Ta strona została przepisana.