z tej matni. Zginie z całem swojem wojskiem, a z nim razem runie w proch Krzyż, aby się już więcej nie podnieść.
Więc wyciągnął ręce do nieba i wołał głosem konającego:
— O Chryste, Chryste, Chryste!...
A z nim modliło się wojsko:
— Zmiłuj się nad nami!
I szedł nad Gotami, Iberami, Saracenami, nad liczną owczarnią Chrystusa szmer prośby gorącej, przesiąkłej łzami. Szedł daleko, aż do Franków, gdzie stary król urągał uśmiechem szyderskim modlącemu się wojsku.
— Tyś mnie chciał pobić, ty? — szeptał Arbogast, który śledził ruchy Teodozyusza. — Lepiej było ci siedzieć w Konstantynopolu, w złotym pałacu, wśród tysiąca rzezańców i używać zarobionego życiem, pełnem chwały, wywczasu, aniżeli stawać na mojej drodze. Żal mi cię, byłeś bowiem zawsze walecznym żołnierzem i sprawiedliwym wodzem, ale pomódz ci nie mogę. Zginiesz marnie razem ze swoim demonem galilejskim.
Podniósł rękę, aby dać znak do ostatniego uderzenia. Nagle przechylił się na koniu i wytężył wzrok.
Gallowie Arbitria, zamiast czekać na rozpoczęcie boju, szli wprost na lewe skrzydło nieprzyjaciela, gdzie się Teodozyusz znajdował.
— Co ten głupiec zamierza? — zawołał Arbogast.
Teraz dastrzegł[1] na czele Gallów Arbitria, a nad nim białą szmatę, przyczepioną do drzewca sztandaru.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – dostrzegł.