Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/302

Ta strona została przepisana.

— Zdrajca! — krzyknął.
Arbitrio, zbliżywszy się do chrześcian, zeskoczył z konia i upadł do nóg imperatora.
— Nic ci zdrada tego łotra nie pomoże — mówił Arbogast półgłosem. — Do roboty! — rozkazał. Wytłuc mi tę hałastrę do nogi! Za zdradę tego niewdzięcznego psa nie ma dziś dla nikogo litości.
Wtem stała się rzecz dziwna.
Lasy na górach pochyliły się, woda w rzece zakipiała, tuż przed Frankami wzbiły się tumany kurzu, w powietrzu rozległ się huk, jakby się Alpy waliły. Od strony wschodniej pędziła burza na skrzydłach wichrów, poprzedzona świstem, wyciem, wrzawą piekła.
— Baczność, baczność! — ostrzegały trąbki Arbogasta.
Nikt ich nie słyszał.
Wiatr chwytał słabe głosy, mieszał je, rozwiewał, wchłaniał.
— Do przodu, do przodu! — wzywały tuby.
Nikt ich nie słuchał.
Wicher wyrywał z rąk żołnierza tarcz, zdzierał mu z głowy szyszak, sypał w oczy piasek, na twarz kamienie, gałęzie.
— Zwieraj się, zwieraj się! — napominali setnicy.
Daremnie starali się setnicy przywrócić porządek. Szeregi chwiały się, kołysały, jak lasy na górach, jak woda w rzece. Przerażone konie ponosiły jeźdźców, ludzie klękali, czepiając się ziemi.
Nad piechotą Arbogasta rozległ się okrzyk trwogi.