— Demony galijskie walczą, z nami! — skarżyła się rozpacz pogan.
A ze strony przeciwnej nadciągali chrześcianie. Wiatr niósł ich strzały i pociski wprost na Franków. Poganie ginęli, nie widząc przed sobą wroga, bezbronni, bici przez potęgę, silniejszą od człowieka.
I pobladł najodważniejszy, zapomniał najstarszy o karności. Instykt zachowawczy zmógł dumę walecznego żołnierza.
Frankowie uciekali gromadnie, bez ładu, ścigani przez jazdę Teodozyusza[1].
— Nie ty mnie pobiłeś, Teodozyuszu, nie ty — mówił Arbogast do siebie.
Siedział na pniu ściętego drzewa, wpatrzony w niebo gwiaździste.
U jego stóp szemrał strumyk, spadający białą pianą w dolinę, naokoło niego rozłożyły się Alpy, ciche, rozmarzone, zasypane pyłem srebrzystym.
Z pola klęski uprowadziła go jego świta przemocą. Kiedy przedzierał się do pierwszych szeregów, aby powstrzymać przerażonego żołnierza, zawołał stary Bauto:
— Krwawej głowy naszego króla nie będzie Teodozyusz oglądał!
Panowie frankońscy otoczyli swojego wodza i zmusili go do odwrotu.
Całą noc i cały dzień tłukł się Arbogast po górach, płoszony z miejsca na miejsce wrzawą pogoni.
- ↑ Taki sam wicher pomógł kiedyś Maryuszowi do zwycięstwa w morderczej bitwie z Cymbrami i Teutonami.