Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/304

Ta strona została przepisana.

Towarzyszyła mu tylko gromadka komesów i wojewodów, wczoraj jeszcze tak potężnych, ufnych w swoje siły — dziś nędznych, niepewnych jutra. Błoto i kurz pokrywały złocone zbroje, ciężka troska pochyliła dumne głowy.
Pod wieczór drugiego dnia ustały odgłosy trąb i nawoływań ludzkich. Burza przeszła, radość zwycięzcy zamilkła nasycona.
Znużony starzec mógł nareszcie odpocząć, zebrać myśli rozpierzchłe.
Kojące nie były myśli, które krzyżowały się w mózgu mocarza, strąconego nagle ze szczytów władzy i chwały.
Jeszcze temu kilka dni rozkazywał Arbogast licznym krajom i narodom. Zależało tylko od niego sięgnąć po koronę imperatora rzymskiego i narzucić wolę swoją całemu światu cywilizowanemu.
Był tak pewnym zwycięstwa, iż stracił w pierwszej chwili przytomność. Jego wojsko, jego stare, dzielne wojsko uciekało, a on, nie pokonany dotąd przez nikogo pan bitew, tułał się po kniejach i ukrywał się w lasach, omijając miasta i sioła z ostrożnością szpiega.
Jakże się to stało? Uczynił przecież wszystko, co uczynić powinien człowiek odważny i przezorny, gdy się zabiera do stanowczej rozprawy z wrogiem potężnym. Nie zapomniał o najmniejszych drobiazgach, potrzebnych żołnierzowi na wojnie.
I jego Frankowie zrobili, co było ich obowiązkiem. Nie złamała ich gwałtowność Gotów, nie przeraziły tłumy nieprzyjaciela. Oczyścili pole trzy razy