Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/305

Ta strona została przepisana.

z wprawą i spokojem wypróbowanych mistrzów; padali bez klątwy, konali bez skargi.
A jednak!...
Arbogast zaciskał pięści.
— Nie ty mnie pobiłeś, Teodozyuszu, nie ty!.. — powtarzał z uporem skazańca, przekonanego o swojej niewinności.
Gdyby nie ta przeklęta burza, leżałoby dziś cesarstwo rzymskie u jego stóp, o laskę żebrząc. Ona go zwyciężyła, zdruzgotała lśniący, żadną porażką nie skalany gmach jego sławy.
Rzucił w niebo spojrzenie, pełne nienawiści.
— Teraz milczysz i uśmiechasz się uśmiechem rozmarzonej dziewczyny, podły zdrajco, teraz spoglądasz na ziemię z taką dobrocią, jak gdybyś nie widziała nigdy rozpaczy śmiertelnika, a wczoraj?...
Arbogast zgrzytał zębami.
Cało życie rozkazywał, zwyciężał, usuwał z drogi wszystko, co mu zawadzało, odpowiedzialny tylko przed swojem sumieniem. Nie opuszczające go nigdy szczęście nie nauczyło go uległości, nie złagodziło dumy władcy, urodzonego na tronie.
Teodozyusz mógł złożyć troski swoje w ręce Boga pokory i pocieszyć się zasadami wiary, która kochała słabych więcej od mocnych, lecz strzaskana duma pogańska nie miała tej ucieczki. Jego bogowie sprzyjali głównie, zwycięzcom, dzicy, bezwzględni, jak ich wyznawcy.
Cicha noc miesięczna, zamiast utulić rozżaloną duszę Arbogasta, budziła w niej gniew, tem gwałtowniejszy, że bezsilny.