Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/306

Ta strona została przepisana.

Stary król rozglądał się wokoło wzrokiem drapieżnego zwierzęcia, pochwyconego w samotrzask.
Niebo było tak błękitne, księżyc posuwał się tak lekko szlakami srebrzystemi, strumyk i las szumiały tak słodko — tak dziwny, tajemniczy spokój wiał nad całą przyrodą, iż zapraszał człowieka do tkliwych, serdecznych uczuć, do miękkiego szeptu miłości i przebaczenia.
Ale w sercu Arbogasta syczała żmija śmiertelnie obrażonej dumy.
— On ustąpił z pola, on? I to komu? Tej hałastrze gockiej, zaszytej w skóry, tym tchórzom irackim, syryjskim i greckim, co podawali zawsze tyły?... Nie, nie przed nimi uciekało jego wojsko... Ktoś inny, potężniejszy od niego i od Teodozyusza, zadrwił z jego przezorności ludzkiej, zdeptał jego sławę. Kim był ten mocarz?...
Arbogast nie korzył się, nie prosił. Poganin i barbarzyniec złorzeczył potędze, która pomogła jego przeciwnikowi w godzinie najcięższej.
— Nie wiem, kim jesteś, demonie zawistny, ale nienawidzę cię! — szeptał.
Opodal, za kępą jodeł, odezwał się trzykrotnie głos puszczyka.
Arbogast nasłuchiwał.
Kilka ciemnych postaci odczepiło się od drzewa i zbliżyło się do niego.
— To znak Meltobalda i Sunny — odpowiedział komes Bauto. — Zaraz będą na górze.
Arbogast wysłał dwóch młodych wojewodów w dolinę, aby zasięgnęli języka, nie miał bowiem żadnych wiadomości o dalszym przebiegu walki.