Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/308

Ta strona została przepisana.

— Przebaczenie, mówisz? — rzekł Arbogast głosem, w którym gotował się gniew tłumiony. — Teodozyusz przebacza mnie, swojemu zwycięzcy? Do klęski chce dodać upokorzenie? Jakiś ty głupi! Nikt na całej ziemi nie ma prawa litować się nad Arbogastem. Tylko on jeden może sobie wymierzyć sprawiedliwość, gdy mu się tak podoba.
I zanim Bauto zdołał przeszkodzić, wepchnął sobie miecz w lewy bok.
— Królu! ojcze nasz! — zawołali panowie frankońscy, klękając przed Arbogastem.
On przycisnął ranę ręką i mówił:
— Stary już jestem... zemścić się nie mogę... czasuby mi zabrakło... uczyńcie to wy za mnie, gdy nadejdzie pora właściwa... zduście tego upiora rzymskiego, który ssie ciągle naszą krew, chociaż...
Głos jego gasł, słowa rwały się.
— Chociaż... chociaż...
Schwycił się za piersi.
— Jest... daw... no... starcem... bezsilnym...
Podniósł się, pchnął się powtórnie mieczem i runął twarzą na ziemię.
Księżyc oświecił gromadkę milczących mężów, pogrążonych w głębokim smutku. Tylko konie rżały zcicha, żałośnie, przysuwając się do siebie, jakby je coś niezwykłego zatrwożyło.