Cisza osłupienia wiała na Atrium Westy. Służba rozbiegła się po mieście, kapłanki, zamknięte w celach, trawiły długie godziny w niemej rozpaczy.
Tysiąc sto czterdzieści lat palił się pod złoconą kopułą świątyni żnicz narodu rzymskiego, przeszło trzydziestu pokoleniom przyświecał czystością swoją, szanowany przez najsroższych, najdzikszych tyranów, którzy deptali wszelkie prawa boskie; w barbarzyńcach nawet budził trwogę zabobonną, a dziś miał zgasnąć na zawsze, jak gaśnie oko ludzkie, dotknięte skrzydłem śmierci.
Wczoraj wieczorem stanął w Rzymie Winfridus Fabricyusz, niosąc na czele legionów Tracyi nieubłagany rozkaz Teodozyusza. Zamkną się świątynie bogów narodowych, ustaną ofiary, zamilkną w Kuryi i w gmachach rządowych modły pogańskie. Kto nie chce odstąpić tradycyi przodków, może im odtąd oddawać cześć tylko w zaciszu domowem.