Nie przypadł do kolan Fausty, jak wówczas, kiedy wtargnął nocą do świątyni Westy i nie groził jej hańbą. Stał na progu, czekając na słowo zachęty. Tylko jego głos, zrazu stłumiony, miękki, rozgrzał się, zaprawiony namiętnością.
— Jesteś wolna — mówił. — Śluby pogańskie nie obowiązują już nikogo. Możesz być szczęśliwa szczęściem niewiasty, kochana, uwielbiana.
Fausta milczała. Po twarzy jej chodziły drgania nerwowe, jakby odblaski błyskawic, krzyżujących się w jej duszy. Lekki rumieniec zaróżowił jej policzki i rozpłynął się znów, ustępując śmiertelnej bladości.
Nareszcie podniosła się z krzesła i podszedłszy do ołtarza, oparła się rękami na jego krawędzi.
Nie spojrzała dotąd ani razu na Fabricyusza. Lękała się jego widoku. Ten człowiek kochał ją, a ona?...
Westchnęła głęboko.
— I ty wierzyłeś, chrześcianinie, iż Fausta Auzonia — rzekła swoim pełnym, altowym głosem, który brzmiał, jak dzwon płaczący — będzie chciała korzystać z nieszczęścia swojej ojczyzny? Ty wierzyłeś, iż sięgnę ręką nikczemną po kwiat szczęścia, wyrastający z gruzów Rzymu? O, nasi zwycięzcy! Miną jeszcze wieki, zanim się nauczycie rozumieć i szanować duszę narodu, który dał światu prawo, cnotę obywatelską i miłość ojczyzny. Czasy nowe strąciły nas w grób zapomnienia, lecz gdy się te nowe czasy wytrzeźwią z szału zwycięstwa, gdy spojrzą bez nienawiści po za siebie, wówczas schylą kornie głowy przed dziełem geniuszu rzymskiego! Mó-
Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/317
Ta strona została uwierzytelniona.