Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/318

Ta strona została skorygowana.

wisz, że nasze tradycye rozwiały się, jak mgły przed gwiazdą dzienną, a ja powiadam tobie, żarliwy wielbicielu nowych czasów, iż dalekie pokolenia będą podziwiały cnotę rzymską, która umiała pogardzić szczęściem tej ziemi dla dobra powszechnego. Ciało nasze zwiędło, umiera, lecz duch nie przeminie nigdy, nigdy, albowiem był w wielkich chwilach Rzymu panem ciała.
Słowa „nigdy, nigdy” podkreśliła głosem podniesionym.
Pochyliła głowę, splotła ręce, usta jej poruszały się. Modliła się do duchów przodków. W jej postaci była taka królewskość, zaś na twarzy rozlała się taka smutna powaga, iż Fabricyusz nie śmiał przerwać jej cichej prośby żadnym ruchem. Stał przy drzwiach, pożerając Faustę wzrokiem zachwytu.
Ona westchnęła znów ciężko, potem odezwała się głosem bezdźwięcznym:
— Mówisz, że gdy zorza poranna rozproszy ciemności nocy, wówczas zgaśnie nasz święty ogień na zawsze. Stanie się to wcześniej... natychmiast... ale nie wy, chrześcianie, dokonacie tego dzieła okrutnego. Ogień zgasi sama bogini za pośrednictwem swojej służebnicy... zgasi go krew ostatniej Rzymianki.
Pochyliła się jeszcze niżej nad ołtarzem, zbliżywszy pierś do płomyka.
Błysnął sztylet — Fausta krzyknęła — z serca jej bluznął na rozżarzone węgle strumień krwi.
Fabricyusz skoczył, pochwycił Faustę w objęcia...