rwica nie było w pokoju. Rdzawicz zaś myślał: A jednak nie umiera... A jednak nie umiera...
Nie umiera tak samo, jak on nie umarł po stracie Maryi. Ale czy onby żył, gdyby tak klęczał przy jej trupie, czy mógłby żyć?... Na tę myśl ścisnęło się w nim coś, oddech mu się z bolesnego przerażenia zatrzymał. A przecież Marya będzie kiedyś takim samym zimnym, sztywnym i strasznym trupem... I żal nad Drewską, który go zrazu zdejmował, pomieszał mu się z okrutną jakąś żałobą i żałością i litowaniem się nad Maryą, nad którą także wisi śmierć, do której się z każdym dniem zbliża... Chciałby był biec, objąć jej głowę w ręce, tulić do piersi i powtarzać jej: jakaś ty biedna, jakaś ty biedna!... Śmierć wydała mu się jakby jakąś istotą realną, przed którą chciałby był zasłonić Maryę sobą, swoją osobą, swojem życiem, z którą chciałby się był poprostu bić o Maryę.
— Lekarz przyszedł i komisya — ozwał się półgłosem lokaj do Stosławskiego.
Rdzawicz oprzytomniał, spojrzał jeszcze raz na zdrętwiałą przy zwłokach syna panią Drewską i szybko wyszedł z pokoju, a potem na ulicę. Powietrze na razie odurzyło go; prawie czuł chwilowy zawrót głowy.
Było około ósmej wieczorem. Śnieg prószył wilgotnymi, dużymi, bardzo białymi płatkami, które trotuary i ulice zasypały już grubą, miękką warstwą tak, że obuwie w niej grzęzło. Światło latarni i dorożek z pod szyb, zawalonych lepkim śniegiem, miało matowy, niewyraźny blask. Nie było zupełnie słychać tupotu koni, ani tarcia się sanek, tylko dzwonki dźwięczały przygłuchłym dźwiękiem. Ludzie z podniesionymi kołnierzami
Strona:PL Tetmajer - Anioł śmierci.djvu/101
Ta strona została skorygowana.