rzekł łysy mężczyzna w monoklu. — Je vous demande pardon, monsieur de Borzewski, żem się odważył za pana odpowiedzieć — dodał, skłaniając się z przesadną dystynkcyą ku Borzewskiemu. — Mówiliście coś o jakimś Drewskim, który się otruł, czy rozpuścił w kwasie siarczanym? Czy to z tych dobrych Drewskich z Podlaskiego, co?
— Nie, to z innych, mniejszych — odrzekł ktoś.
— Phi! — mruknął łysy mężczyzna, machnął lekceważąco ręką i założył nogę na nogę.
Rdzawicz nie wiedział, co począć? W głowie burzyło mu się i czuł gorączkę. Czuł także, że jest obserwowanym przez służbę, którą zastanawia jego uporczywe czytanie tej samej gazety, o dwóch stronach druku i dwóch stronach anonsów. Chciał przeczekać zebrane towarzystwo, ale tam odkorkowywano coraz nowe butelki. Byłby się może zdecydował przejść mimo, bo przypuszczał, że go nikt z tych panów z widzenia nie zna, ale obawiał się, że spostrzeże go kapitan Konarzewski. Ten zaś pukając swymi olbrzymimi palcami w stół, nucił półgłosem:
Un Musulman, très brave garçon
Portait sa femme et caleçons,
On lui a dit: vous êtes chocolat —
Il leur répond: kif, kif, Allah!...
— Słyszałem to w Nicei — rzekł Typolski, kapitan zaś powtórzył:
Kif, kif, Allah!...
i uderzył w stół marsza piemonckiego, aż szkło zabrzękło.