z tęczowej sturublówki niewiele reszty wydano. Rdzawicz natychmiast załatwił rachunek i wyszedł na ulicę.
Z drugiej strony ulicy dochodziło go chóralne:
On lui a dit: vous étez chocolat —
Il leur répond: Kif, kif, Allah...
Rdzawicz miał uczucie, jakby go ktoś bardzo silnie uderzył obuchem w głowę. Wypił zaledwie dwa kieliszki soternu, a szedł jak pijany, prawie że się zataczał.
Przedewszystkiem przepełniał go i dusił niepohamowany gniew na tę całą bandę, w której dla jednych matka trującego się człowieka była »starą«; drudzy śmierć tę oceniali z tego stanowiska, czy był »z tych dobrych Drewskich«, czy nie; którzy wreszcie, będąc takimi, jak są, paką płazkich, banalnych, pospolitych »szykowców«: byli »lejbgwardyą« Maryi, jej najbliższem obecnie otoczeniem, kołem jej adoratorów... Zdjął go gniew na Maryę: jak ona mogła dopuścić, aby ją takie kpy nazywały »dzieckiem pułku«?!... Jak ona mogła?!... Jak może jej wystarczać to towarzystwo, takie towarzystwo?! Jak może znajdować w niem przyjemność?!... A jeżeli w niem przyjemność znajduje... Jeżeli to jest właśnie sfera ludzi, którą najlepiej rozumie, z którą się najbardziej zestraja, w której jest jej najwygodniej umysłowo i najswobodniej?... Jeżeli... Jego Marya! Jego Marya!... A może jemu się tylko zdawało, może on ją tylko idealizował, może jej inteligencya była zupełnie tego rodzaju, jak inteligencya tych ludzi, może była prostą, zwyczajną, przeciętną panną, szablonową, jak inne, zbanalizowaną przez oto-