barzyński stróż nocny — i wszystko razem, wraz z cichem, żałosnem skomleniem psa, zmieszało mu się w taki rozpaczliwy chaos i zamęt, że zakrył oczy pięściami i padł twarzą na poduszkę, wołając:
— Życie! życie! życie!...
Do pracowni Rdzawicza wpadało zimowe, południowe słońce, bardzo jasne i, choć od północnej strony, bardzo promienne. Jasność jakaś, jakby wykrysztalona i złocista, lała się przez szklisty blask szyb wewnątrz pracowni, czyniąc w niej wielkie światło. Przez okna widać było ogród, rodzaj parku. Kasztany, lipy i klony błyszczały w słońcu zlodniałym śniegiem i szronem, który je pokrywał i jakby wycinały się ostrym konturem na czystem, błękitnem, świetnem tle nieba, na którem płonęło ogromne, jaskrawe, płomienne słońce.
Wśród drzew była cisza. Złote słoneczne milczenie iskrzącego na ziemi śniegu i iskrzącego pośród drzew powietrza, rozwiało się po parku, jak szeroki ton dzwoniącego o srebrne sztaby kryształu. Pod błękit ciszy widnokręgu nieba, szło zadumanie się niezmierne ziemi sennej. Drzewa, rzucone na przestrzenie śniegowe, stały nieruchome, wysokie, zaśnięte, olśnione i lśniące. Niebieski mróz pełzał w cieniu po śniegach i roztapiał się w złote światła wśród widna. Wszystko miało w sobie metal i jakby dźwięk metalu.