Przed oczyma jego zamajaczyła blada twarz Eli Rosieńskiej, o oczach dużych, głębokich i smutnych, pod ogromnemi rzęsami, i o wiśniowych ustach, które wołały: pragnę... Rozśmiał się wzgardliwie i opuszczając ręce w dół ku ziemi, przymknął powieki.
Rdzawiczowi zdawało się, że jakiś ogromny dzwon począł bić w przestrzeni, a za każdem brzmieniem jakby olbrzymia kula miedziana pękała od uderzenia młotem z mosiądzu. Wokoło była ciemność, gdzieś w dole szum morza, szum głuchy, a tak potężny, jakby się wszystkie oceany razem przetaczały jedne przez drugie. On zaś w owej ciemności i nad owym szumem głuchym i ciemnym wstępował w górę po krużgankach, przebłyskujących czasem jak szklisty szafir, coraz wyżej i wyżej, krętą drogą w głąb. Poza nim zostało wszystko; ziemię strząsnął z siebie, jak proch — opadła. Czuł się zupełnym duchem i szedł coraz wyżej i wyżej... Nagle krużganki znikły mu pod nogami i uczyniła się pod niemi pustka. Grzmot dzwonu ostatni i kolosalny pękł, szum oceanu ucichł, a on runął w przestrzeń ciemną, w otchłań bez dna i kresu. Lecąc wytężał ręce, aby chwycić się czegoś lub oprzeć, ale wszędzie była jedna próżnia. Leciał czując, że nie leci ani w dół, ani do góry, ale w bezmiar. Ogarnęła go rozpacz, czuł, że wolałby się roztrzaskać o skały, lub utonąć w oceanie, niż tak lecieć w nie-