Usiadł w altanie, którą Rózia nazwała altaną cioci Lorci, i przewiesiwszy głowę przez poręcz od ławki, przymknął oczy. Niedługo z alei akacyowej wynurzyły się dwa cienie, które poznał w sylwecie: byli to Przerwicowie. Mógł ich słyszeć wyraźnie.
— Słuchaj Ziuciu — ona mówiła — dużo ty masz pieniędzy?
— Ze sześćset rubli — odpowiedział Przerwic.
— A mnie przysłali przedwczoraj czterysta pięćdziesiąt, to mamy razem tysiąc pięćdziesiąt. Słuchaj, teraz nic nie będziesz robił przynajmniej ze dwa miesiące, bo jesteś zmęczony.
— Dobrze, dziecko, ale w przód będę musiał jeszcze ze dwa tygodnie popracować w Warszawie. Chcę być zupełnie wolny.
— Więc dobrze, wrócimy stąd, a potem pojedziemy do Zakopanego.
— Dobrze.
— Zaczep sobie palec o kamizelkę, żebym się mogła mocno oprzeć, tak, bo mię nogi bolą. Jak dobrze, że już jesteśmy sami. Pocałuj za to. Zmęczyłam się dzisiejszym dniem.
— No, to chodźmy do domu dziecinko.
— Kiedy tak tu ślicznie i tak miło z tobą. Powiedz co. Czekaj, jak to jest ten wiersz Goethego taki śliczny? Ueber aliln Wipfeln...
— Nie, ueber allen Gipfeln ist Ruh’,
— Powiedz cały.
— Ueber alen Gipfeln ist Ruh’,
Auf allen Wipfeln spuerest du
Strona:PL Tetmajer - Anioł śmierci.djvu/324
Ta strona została skorygowana.