nie wie, ile rozdzierających, fizycznych i moralnych tragedyi ma ciągle wkoło siebie, ile cierpień i bólu, ile jęków i łez...
Wśród tej olbrzymiej walki ze złem, wśród tej hecy, gdzie ludzie na złamanie karku uciekają przed nieszczęściem, chyższem, zwinniejszem, niż oni, i niestrudzonem: kupią się oni z sobą, łączą w pary lub gromady, aby przed tem złem łatwiej się bronić, lub śmielej mu w oczy patrzeć, bo niema większego sprzymierzeńca dla lęku nad samotność.
Heca trwa i trwa, nieszczęście uwija się pośród ludzi, jak ćwiczony angielski fox terrier między szczurami, chwytający je za kark i ciskający uduszone na ziemię, podczas kiedy one w szalonym strachu biegają tam i sam wśród desek, wdrapują się na nie i spadają w dół — a ponad tą próżną ucieczką ludzi przed nieszczęściem, unosi się spokojna, ogromna, zimna, niewzruszona Ironia.
Na początku nie było ani Słowo, ani Siła, ani Czyn, ani nic, co chce Faust: była Ironia, Ironia, do której możnaby zastosować słowa Mefistofelesa z tą tylko zmianą:
Die stets das gute will und stets das boese schaft«.
Ironia potężna, jak Bóg i smutna, jak śmierć.
Wśród tej hecy zaś, w której nieszczęście jest chyższe, zwinniejsze, niż ludzie, i niestrudzone: łączą się oni z sobą, jak wilki, kiedy powódź zalewa las i kłapią zębami — na wodę...