ślałem, że mi serce pęknie, że w tym kościele trupem padnę.
Ludzie śpiewali jakąś pieśń nabożną. Był to niewielki chór przed jednym z ołtarzów. Chór ten szedł w strop kościoła, w falującą tam woń kadzidła, w dym i ciemność. Było w tym śpiewie tyle prośby, tyle wiary i tyle nadziei... Ja tylko jeden, osobno, na boku, o jakiś zimny, marmurowy filar oparty, bez żadnej wiary, bez żadnej nadziei, nie miałem o co prosić... To jedno, o cobym prosił, tego żaden Bóg nie spełni. Wszystko na ziemi i niebie zasłoniła mi jedna kobieta. Aż w końcu, kiedy poczęto śpiewać jakąś pieśń, podobną do naszego »Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny« i wszyscy uklękli, ukląkłem i ja, a raczej upadłem na kolana, nie z pokory, nie z czci, ale żem już ciężaru bólu utrzymać na sobie nie mógł, że mi się zdawało, że jeżeli się pod nim nie ugnę, to on mię złamie i zgniecie. Głowa pochylała mi się coraz bardziej, bardziej, aż na jakiś próg kamienny upadłem czołem — a ten kościół olbrzymi ciosowy walił się ponademną z pod nieba, ze swoim mrokiem, głuszą, dymem kadzideł, śpiewem i Chrystusem rozpiętym na krzyżu, który milczał nademną, jak noc...«
Nie wytrwam, w łeb sobie strzelę. Co ja cierpię, jak ja się męczę, nie może nikt sobie wyobrazić. Myślałem, że zwaryuję dzisiejszej nocy — i czemużem nie zwaryował?!
Wszedłem wczoraj do sklepu po cygara. Czułem