Coś dziwnego dzieje się we mnie. Ja już nie wiem prawie, kogo kochałem i kogom stracił — czuję tylko taką ogromną, szaloną potrzebę kochania. Ręce mi się wyciągają same, przy mojej piersi musi być coś, co się da owinąć ramionami, przycisnąć, spoić ze mną. Nagromadził się we mnie olbrzymi materyał miłości, nagle pozostałem z tą rozszalałą kochaniem duszą i rozszalałymi kochaniem zmysłami, sam — nie mam kogo kochać, nie mam komu mówić: kocham, kocham; nie mam czyich rąk do ust przyciskać, nie mam w czyje oczy patrzeć, czyjego głosu słuchać, czyjego oddechu chwytać i wciągać, w czyje usta się choć w myśli wgryzać. Zostałem tak, jak rozpędzony koń, któremu się nagle z pod nóg ziemia urwała i zawisł w locie nad otchłanią. Musi lecieć, a nie ma gdzie.
Z olbrzymiego mego uczucia ja nic nie wydaję: żal i tęsknota nie są kochaniem. Ja potrzebuję tarzać się w miłości, wklęsnąć w nią, wryć się w nią i przepaść w niej. Chcę kochać, chcę mówić o tem, chcę wylewać z siebie ten rozhukany ocean uczucia, inaczej pierś mi rozsadzi!
Była kiedy jaka Marya? Nie wiem i nie dbam o to. Wiem, żem się rozkochał, że każda we mnie kostka, każdy nerw, każda kropelka krwi jest kochaniem, że muszę ten nagromadzony olbrzymi materyał wydać z siebie, gdyż inaczej zabije mię, jak wrząca woda rozrywa zalutowane naczynie.
Wyciągają mi się ręce ku wszystkiemu, ku kobietom, które widzę z okna, ku niebu, ku drzewom w niedalekim mi ogrodzie, ku słońcu, ku blaskowi, ku
Strona:PL Tetmajer - Anioł śmierci.djvu/56
Ta strona została skorygowana.