stopy rzucił talent mój, imię moje, pragnienia moje i marzenia moje, siły moje, duszę moją, życie moje, mózg i krew?! Cóż mi z tego przyszło? Zabawiła się mną i rzuciła mnie, jak śmieć!
A może, może i mnie się naprawdę zdawało, że ją kocham? Może ona miała słuszność, pisząc, żeśmy się łudzili? Może i lepiej się stało, że nie będziemy swoi, że zerwała ze mną? A zresztą czemże jest kobieta? Czy to nie jest taki sam żywy trup, jak my? Czuje się śmierć w tem rozkosznem ciele, każda kosteczka, którą czujesz w tej miękkiej formie, to szkielet. Te oczy, które ci swojem spojrzeniem zamieniają życie w raj lub piekło, patrzą na ciebie z oczodołów trupiej czaszki!
Ach! Gdyby kobiety mogły mieć wewnątrz, tam, pod skórą i tłuszczem, marmur!
Tymczasem jednak trzeba ich używać takiemi, jak są. Używać! Tarzać się w nich! Byle więcej! Byle więcej! I ja dla jednej polskiej, chciwej wrażeń i rozgłosu, a wewnątrz zimnej i pustej kokietki, mam sobie wiązać życie? Bo czemże ja byłem dla niej? Parą rękawiczek, które zsunęła z rąk, gdy jej się sprzykrzyły. Może mój następca nie będzie taki głupi, jak ja, którym jej zaraz cały do nóg grzmotnął, jak most — — idź i depcz — i przejdź i odejdź!...
Spotkałem dziś pierwszy raz od wyjazdu znajome twarze. Pamiętasz Ty te dwie panny, cotośmy je widywali, będąc jednej zimy w Krakowie, blondyny, starsza wyższa ze zwalistemi plecami, jak służąca i za długim