Marceli czuł, że gniew go opuszcza, a miejsce oburzenia zajmuje litość.
— Wiem teraz wszystko i ubóstwiam cię — mówiła daléj z uniesieniem — Mariano mi powiedział, w jaką nikczemną zasadzkę wciągnął cię ten obrzydły Carpegna... To nie ja! to nie ja! przysięgam ci... A ty uwierzyłeś, biedaku, myślałeś, że to Rozyna przysyła ci kwiaty, i pobiegłeś natychmiast... Wiem, że mię kochasz i ginę ze szczęścia... Myślałam, że jesteś w więzieniu i przyszłam tu rzucić się do nóg twego ojca i błagać go. Rozyna Savelli u nóg mordercy swego ojca! To byłoby ohydne, ale jesteś mi droższy nad wszystko. Ja byłabym cię ocaliła, a gdyby mi się nie powiodło, byłabym poszła z tobą na galery, byłabym się otruła u stóp twego rusztowania... Kocham cię, kocham!
Pochwyciła go za ręce i chciała pociągnąć z sobą.
— Jedźmy! — wołała — uciekajmy!
On ją odepchnął.
— Wracaj sama do Brukselli, ja tu zostać muszę... Jestem skazany.
— Skazany? Co za szaleństwo! przecież jesteś wolny?
— Jutro o tym czasie już żyć nie będę.
Padła przed nim na kolana.
— Ach! mój Boże, teraz rozumiem... Ministrowie Bonapartego wymogli to na tobie... Nędznicy!... Ale ty ich nie usłuchasz? Nie odpychaj mię... Przebacz! przebacz! Przezemnie umierasz... to ja ciebie zabijam...
Strona:PL Thierry - Za Drugiego Cesarstwa.djvu/127
Ta strona została przepisana.