Odludne, niemal zakonne jego życie, było nieraz przedmiotem żartów Paryża; nazywano go poprostu „Panem Brutusem” i układano na niego różne epigramaty.
W ten sposób hrabia Besnard pędził pracowity swój żywot, zbliżając się do grobu. Śmierć nie przejmowała go trwogą, czekał na nią spokojny.
Dziewiąta godzina biła właśnie na wieży, kiedy pierwsze promienienie słońca jesiennego oświeciły celę zakonną hrabiego Besnarda; siedział przy kominku, bledszy i posępniejszy niż zwykle, choć to był dzień 25 listopada, niegdyś 5 Frimaire’a, podług kalendarza republikańskiego dzień jego urodzin, obchodzony uroczyście w ścisłém kółku rodzinném. O świcie Marya-Anna weszła do gabinetu ojca, niosąc mu kosz kwiatów, potém oboje czekali na Marcelego, ale napróżno. Siostra, zdumiona jego nieobecnością, zeszła do pokoju brata, lecz niebawem wróciła pomieszana:
— Łóżko jest nie rozebrane, widocznie nie kładł się wcale... Może się jakie nieszczęście przytrafiło?
Starzec ruszył ramionami i odparł z goryczą:
— Taka jest młodzież dzisiejsza! Trawi dnie i noce na hulance i próżniactwie... Chodźmy do kościoła, moje dziecko.