Oblicze starca przybrało wyraz tak groźny, że Marceli przeląkł się, czy ojciec nie będzie chciał sam upomnieć się o swój honor. To przypuszczając, uciekł się do kłamstwa.
— Zdaje się, że trochę starszy odemnie — odparł niedbale.
— Jakież są warunki pojedynku?
— O, wcale nie straszne... Będziemy się strzelali o dwadzieścia pięć kroków. Skończy się pewno na niczém!
— Wiem, że strzelasz celnie z pistoletu... Jakich masz świadków?
— Wziąłem mego przyjaciela Gravenpire i barona La Chesnaye.
— Wolałbym innych... Gdzie nastąpi spotkanie?
— W Vaucresson, w parku pana de Gravenoire.
— Dobrze... Będę ci towarzyszył.
Młodzieniec wyciągnął ręce, jak gdyby chciał wstrzymać ojca.
— Nie, błagam cię, nie... Ośmieszyłbyś mnie.
Hrabiemu Besnard pociemniało w oczach, nogi zachwiały się i padł na krzesło. Czuł gwałtowny ból w sercu, czerwone płatki latały mu przed oczyma, był blizkim zemdlenia. Wysiłkiem woli zdołał jednak otrząsnąć się z téj niemocy i, uśmiechając się smutnie, odpowiedział:
— Okrutne wyrzekłeś słowo, mój synu... Dobrze, zostanę, nie chcę cię ośmieszać.
Milczenie zapanowało w pokoju; przerwał je Marceli.
Strona:PL Thierry - Za Drugiego Cesarstwa.djvu/44
Ta strona została przepisana.