— Nic nie mówiła.
— Niech zaprzęgają natychmiast, ja ją, dogonię!
Po wyjściu służącego, znów pochwycił bezimienny bilecik. Wtedy spostrzegł pęk róż polnych; zaśmiał się dziko i, cisnąwszy kwiaty na ziemię, deptał nogami.
— Masz, komedyantko... Tak samo radbym uczynić z tobą!... Ach! jestem wolny nakoniec!...
W oczach mu się zaćmiło.
Zima nadeszła i mgła ciężka, niby śmiertelnym całunem, spowiła Paryż.
W pałacu hrabiego Besnarda Marya-Anna spędzała jak zwykle, wieczór przy boku ojca. Jakże przez ten rok zestarzał się hrabia Brutus; wyniosła jego postać zgarbiła się, poorane policzki były niemal trupiéj bladości. Choroba, na którą cierpiał oddawna, szybkie czyniła postępy; lekarz nie taił, że stan jest groźny. „Trzeba mu oszczędzać wzruszeń — mówił do Maryi-Anny — lękam się jakiéj katastrofy”. Dziewczę nie odstępowało ojca, otaczając go najczulszą pieczołowitością.
Starzec leżał na sofie z przymkniętemi oczyma, sądząc po jego nieruchomości, można było mniemać, że ogarnął go już wieczny sen śmierci.
I Marya-Anna zmieniła się bardzo; twarz jéj pobladła i zeszczuplała, a głębokie na licach bruzdy