Marceli osłupiałym wzrokiem wpatrywał się w pożółkłe listeczki, daremnie starając się zrozumieć znaczenie téj zagadki. Róże polne, ulubione kwiaty téj kobiety, symbol jéj imienia!... Przed oczyma stanęła mu przeszłość tak niedawna a jednak tak daleka, zamek Sasseville, cieniste aleje parku, mur omszony, pod nim krzak głogu, na którym rozkwitły blade róże jesienne... Widział na tle rumianego nieba wysmukłą postać ukochanéj; zerwała kwiat, złożyła na nim pocałunek i, podając mu go, rzekła: „Weź tę różę, któréj imię noszę, a w chwilach smutku i zwątpienia spojrzyj na nią: choćby ci się zdawało, żeś przestał kochać, ona ci powie: „kochaj!”
Wspomnienia fałszywych przysiąg i kłamanych pocałunków jadem napoiły serce młodzieńca.
— Kto to przysłał? — zapytał.
— Powiedziałem już: Łazarz.
— Gdzież on mieszka?
— Zaprowadzę pana do niego.
— Czego chce odemnie?
— Sam to panu powie.
Marceli zawahał się.
— Przyjdę jutro.
Posłaniec potrząsnął głową.
— Jutro byłoby zapóźno — rzekł uroczyście — on umiera a sumienie jego obciąża straszna tajemnica.
— Rozumiem.
— Nie, nie pan nie rozumiesz. Chodź pan ze mną.
Marceli jeszcze się wahał.
— Dowiesz się o niej — rzekł półgłosem tajemniczy poseł.
Strona:PL Thierry - Za Drugiego Cesarstwa.djvu/83
Ta strona została przepisana.