Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/132

Ta strona została przepisana.

dam odpowiedź. Tak, tak. No, chodźmy — bo jeszcze mam tu coś niecoś załatwić.
Niechludow pożegnał się i wyszedł.
Rozmowa z adwokatem i myśl, że poczynił odpowiednie kroki celem obrony Masłowej, jeszcze go więcej uspokoiły. Wyszedł na ulicę. Dzień był śliczny. Wesoło odetchnął świeżem, wiosennem powietrzem. Dorożkarze podjeżdżali, ale poszedł piechotą — i cały rój myśli o Kasi, o postąpieniu z nią zakrążył w jego głowie.
— Nie, o tem pomyślę później — rzekł sam do siebie. — Teraz trzeba się trochę rozerwać, otrząsnąć z przykrych wrażeń.
Przypomniał sobie obiad u Korczaginów i spojrzał na zegarek. Jeszcze był czas. Przechodził tramwaj. Skoczył do niego. Wysiadł na placu, wziął dobrą dorożkę i za dziesięć minut już stanął przed bramą dużego domu Korczaginów.




XXVI.

— Proszę księcia pana, państwo oczekują — rzekł tłusty szwajcar, otwierając cicho dębowe drzwi, na angielskich osadzone zawiasach. — Siedzą przy stole, i tylko księcia kazano przyjąć. Szwajcar podszedł ku schodom i zadzwonił.
— Czy jest kto? — zapytał Niechludow, zdejmując paltot.
— Pan Kołosow — i sami swoi.
Na schody wyjrzał postawny lokaj we fraku i białych rękawiczkach.
— Proszę jaśnie oświeconego księcia — rzekł — kazano prosić.
Niechludow wszedł na schody i udał się przez znaną dobrze dużą i wspaniałą salę do ja-