— Jak mamusia zmęczy się i wypędzi pana, to proszę do mnie — rzekła wychodząc do Niechludowa takim tonem, jakby nic pomiędzy nimi nie zaszło.
I uśmiechnęła się wesoło, oddalając się cicho po grubym dywanie, wyściełającym podłogę buduaru.
— Witaj, mój przyjacielu, siadaj i opowiadaj — rzekła księżna ze sztucznym, udanym uśmiechem, mogącym uchodzić za naturalny.
I pokazała długie, sztuczne, białe zęby, rzeczywiście tak zrobione po mistrzowsku, że można je było wziąć za naturalne.
— Mówiono mi, że przyjechałeś z sądu dziwnie rozstrojony? Ja myślę, że dla sercowych ludzi to rzecz ciężka — domówiła po francusku.
— Rzeczywiście, nieraz się czuję, że... że nie mam prawa sądzić.
— Comme e’st vrai! — zawołała, jakby zadziwiona prawdą przytoczonej myśli.
A uczyniła to sztucznie dla pochlebienia rozmawiającemu.
— A jakże pański obraz? Bardzo mnie to interesuje. Gdyby nie choroba moja, dawno już byłabym u pana, żeby zobaczyć.
— Porzuciłem go zupełnie — sucho odpowiedział Niechludow.
Chęć pochlebienia mu przez księżnę była tak widoczną, jak staranność w ukryciu gasnących wdzięków. Nie mógł zmusić się do tego, aby być przyjemnym.
— To daremna rzecz. Wiesz pan, sam Riepin powiedział, że książę ma wielki talent — rzekła do Kołosowa.
— Jak jej nie wstyd tak kłamać — chmurnie pomyślał Niechludow.
Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/139
Ta strona została przepisana.