Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/189

Ta strona została przepisana.

Poprzedniego dnia spadł pierwszy deszcz wiosenny. Wszędzie, gdzie nie było bruku, wnet zazieleniła się trawa. Brzozy w ogrodach osypały się puchem zielonym, czeremchy i topole rozwijały swe długie, wonne liście. W domach i magazynach myto wystawione okna. Na rynku, obok którego wypadła droga, stały rzędem budki, a gęsty tłum ludu kupił się obok nich, i przechadzali się jacyś oberwańcy z butami pod pachą i z przerzuconemi przez ramię wyprasowanemi kamizelkami i spodniami.
Gromadzono się i około garkuchni. Stali tam robotnicy fabryczni, i kobiety w jedwabnych jasnych chustkach i kaftanach. Policyanci wartowali na posterunkach z żółtemi sznurkami od rewolwerów. Po drogach i na bulwarach bawiły się psy i dzieci. Wesołe niańki rozmawiały z sobą, siedząc na ławkach.
Po ulicach, wilgotnych bokami, a suchych środkiem, ciągnęły ładowne wozy, turkotały dorożki, dzwoniły obręcze kół. Powietrze drżało odgłosem dzwonów, nawołujących lud na takież same nabożeństwa, jakie się odprawiało w kryminale.
I ludzie rozchodzili się, każdy do swojej parafii.
Dorożkarz podwiózł Niechludowa nie do samego więzienia, lecz tylko do ostatniego zakrętu. Stała tu gromadka kobiet i mężczyzn z węzełkami.
Po prawej stronie były nizkie zabudowania, po lewej wysoki dom z jakimś szyldem.
Ogromny budynek więzienny, murowany, stał na froncie, i do niego nie dopuszczano odwiedzających.
Żołnierz na straży chodził tam i napowrót, groźnie krzycząc na tych, co chcieli przejść obok.
U furtki, przy nizkich zabudowaniach, sie-