trząc to na intendenta, to na Niechludowa i kładąc pióro raz na papierze, drugi raz na kałamarzu.
— Chciałem jeszcze coś pani powiedzieć — rzekł Niechludow, biorąc pióro z jej ręki.
— Niech pan mówi — rzekła i nagle spoważniała, jakby zamyśliła się o czemś, lub spać jej się zachciało.
Intendent wstał i wyszedł, a Niechludow został się sam na sam z Kasią.
Dozorca, co przyprowadził Masłową, siadł na futrynie okna opodal stołu. Nadeszła chwila stanowcza. Siedzieli naprzeciw siebie, przedzieleni stołem. W pokoiku było jasno i Niechludow po raz pierwszy patrzył zblizka na jej twarz, na zmarszczki koło ust i oczu i podpuchnięte oczy. I zrobiło mu się jej żal więcej, niż przedtem.
Oparłszy się o stół, tak, żeby dozorca nie słyszał słów rozmowy (a dozorcą był jakiś żydowski typ z siwemi faworytami), zaczął mówić.
— Jeśli prośba do senatu nie odniesie skutku, poda się prośbę do stóp tronu. Zrobi się wszystko, co można.
— Żeby to przedtem był dobry adwokat! — przerwała Kasia. — Mój obrońca, to głupiuteńki człowiek. Mówił mi tylko komplementy. — I zaśmiała się. — Żeby wiedzieli wtenczas, że pan mnie zna, byłoby inaczej. A tak co? Mysleli, że wszystko złodziejki.
— Jaka ona dziwna teraz — pomyślał Niechludow i chciał coś powiedzieć, ale znów mu przerwała.
— Chciałam panu coś powiedzieć. Siedzi