mali, oznajmił, że przyszła córka dyakona i pragnie się zobaczyć z Niechludowem.
— Ładna? — ktoś zapytał.
— Dajcie pokój — rzekł Niechludow i dziwiąc się, co ma doń za interes córka dyakona, zrobił minę seryo i wyszedł.
W izbie zastał panienkę w filcowym kapeluszu, ubraną w futerko, szczupłą, z twarzą ściągłą i nie urodziwą, której całą ozdobą były ładne oczy, z podniesionemi w górę bujnemi brwiami.
— Proszę pomówić z panem, Wiero Efremowno, to sam książę — rzekła gospodyni chaty. — A ja wychodzę.
— Czem mogę służyć pani? — spytał Niechludow.
— Ja... ja... widzi pan... pan bogaty... wyrzuca pieniądze na polowanie. Ja, wiem — rzekła dziewczyna mieszając się, coraz więcej. — Ja chciałabym być pożyteczną ludziom, a nie mogę, bo nic nie umiem.
— Cóż ja mogę poradzić na to?
— Jestem nauczycielką, chciałabym pojechać na kursa, a nie chcą mnie puścić. To jest, źle mówię, puszczają mnie, ale środków nie mam. Pożycz mi pan pieniędzy, a jak kursa ukończę, to panu oddam.
Oczy miała szczere, poczciwe, a cały wyraz i tej decyzyi i obawy tak był wzruszającym, że Niechludow, co zresztą zawsze z nim było, pojął ją odrazu, ocenił położenie i pożałował.
— Ja rozumuję tak. Ludzie bogaci strzelają do niedźwiedzi i rozpajają chłopów. To źle... Czemuż nie mieliby dobrze czynić? Potrzebuję tylko 80 rubli. A jeśli pan nie zechce dać, to mi wszystko jedno — rzekła gniewnie,
Strona:PL Tołstoj - Zmartwychwstanie.djvu/223
Ta strona została przepisana.