położenia społecznego, drogi nasze są różne, ale on bezwątpienia zły człowiek, a prócz tego pozwala sobie mówić w sądzie takie rzeczy... takie rzeczy!
— Dziękuję ci serdecznie — rzekł nie dosłuchawszy opowiadania Niechludow, i wziąwszy pozwolenie, zaczął się żegnać z dawnym towarzyszem broni.
— A do żony mojej nie wstąpisz na chwilę?
— Wybacz mi, dziś nie mam czasu.
— Zmiłuj się, ona mi tego nie daruje — rzekł Maslennikow, przeprowadzając dawnego kolegę na pierwszy ganek schodów, co czynił z ludźmi drugorzędnego, a nie pierwszorzędnego dostojeństwa, do jakich i Niechludowa zaliczał. — Bądź łaskaw wstąp choć na minutkę.
Ale Niechludow nie dał się nakłonić i w chwili, kiedy lokaj i szwajcar podbiegli, aby mu podać palto i laskę, we drzwiach, przy których stał wyprostowany policyant, raz jeszcze oświadczył, że dziś nie może służyć.
— Więc bądź łaskaw we Czwartek. To jej dzień przyjęcia. Powiem jej o tem! — wołał Maslennikow ze schodów.
Prosto od wice-gubernatora Niechludow pojechał do więzienia i skierował się do mieszkania intendenta. Otworzyła mu wiecznie widać podwiązana pokojowa, i usłyszał już nie rapsodyę Liszta, ale jakąś etiudę Clement’ego, graną niezmiernie głośno, wybitnie i szybko.
Przeszedł do małego saloniku, gdzie stała sofa, stół, a na stole lampa z dużym papierowym, różowego koloru abażurem. Intendent